mąż, ojciec dwóch synów, inżynier elektryk – specjalista od wysokich napięć
Tragiczne. Takie było moje wczesne dzieciństwo. Mało o nim wiem. Rodzice nie chcieli o nim mówić. Czasem komuś z rodziny coś się wymsknęło. O tym jak to cała wieś dywagowała co musieli zrobić rodzice, że ich „Pan Bóg takim dzieckiem pokarał”. „Takim”, czyli z wadami wrodzonymi: niedowładem kończyn dolnych i skrzywieniem kręgosłupa. Albo jak gadali, że mama „na kalece się dorabia” gdy ja, jak inne nastolatki ze wsi, poszedłem „na zarobek” porzeczki zrywać. Albo, że „kaleką się wysługuje”, gdy poprosiła, abym zrobił zakupy. Tak ją ludzie nękali…
– Gadania ludzi do serca nie bierz. Pchaj dzieciaka do przodu. Niech robi co może i chce. Niech się hartuje na całe życie – poradziła mamie pani doktor z ośrodka zdrowia. Mama posłuchała. Pozwoliła mi i króliki hodować i butelki zebrane na wsi sprzedawać. Grubsza skóra rosła i na mnie i na niej. A ja nauczyłem się z czasem jak się „odszczeknąć”.
Mówili o mnie: „nieszczęśliwe dziecko”. Ja się nieszczęśliwy nie czułem. Inwalida wojenny to był wtedy ktoś. Walczył, ranili go, chwała mu za to. Nad dzieciakiem niepełnosprawnym tylko biadolili. I na wsi i w mieście. Warszawa, stolica, a i tam ludzie patrzyli na mnie jak dziwoląga. Takie czasy były, że społeczeństwo socjalistyczne musiało być piękne i zdrowe. Upychano więc niepełnosprawnych po domach, żeby widoku nie psuli.
Rodzice „naprawiali” mnie w szpitalach w całej Polsce. W rozłące z domem byłem zahartowany. Niepełnosprawne dzieci nie robiły na mnie wrażenia. Mamą wstrząsały. Często płakała po odwiedzinach u mnie. Rehabilitacji nie miałem. Ot, robiłem co trzeba w i przy domu. Stałem z boku, gdy inne dzieci biegały, albo grały w zbijaka. Nie dotrzymałbym im kroku. Nie winię ich, że się ze mną nie bawiły. Nie wiedziały jak.
Doktora Piotra poznałem w Koninie. Na jego oddziale w szpitalu. Potem, jako zuch, na jego obozach. Fizycznie nie nauczyłem się tam wiele. Sprawny już byłem. A do tego pracowity i solidny. Kiedyś, pamiętam, całym zastępem obieraliśmy ziemniaki. Na koniec ja obierki posprzątałem, ułożyłem oddzielnie. Doktor pochwalił i spytał skąd wiedziałem. A mnie rodzice nauczyli sprzątać. Dla wielu dzieci to było coś nowego.
Obozy Doktora Piotra to była dla mnie „szkoła ludzi”. Tam ćwiczyłem jak z nimi rozwijająco, ciekawie rozmawiać. Jak z nimi relacje układać. Tego mi w mojej wsi brakowało. Jako pierwszy w gminie miałem edukację domową. Do szkoły jeździłem raz w miesiącu. Bali się odpowiedzialności i nie wiedzieli jak zachować. Kiedyś przysłali do mnie dzieci z kwiatami i życzeniami z okazji święta inwalidów… Szkołę średnią i politechnikę skończyłem w Poznaniu. Kształciłem się w wysokich napięciach, a tworzę obecnie instrukcje dla różnych branż przemysłowych. W Poznaniu założyłem rodzinę i zamieszkałem.
Dzieci potrzebują bodźca do rozwoju. I muszą go dostać od rodziców. Teraz, jeśli rodzice dziecka z niepełnosprawnością nie zamkną go w domu, to świat stoi przed nim otworem. Nawet przed tym z małej miejscowości. A rodziców trzeba w tym wspierać. Są ośrodki, organizacje, instrumenty. Chodzi i o pieniądze i o pomoc realną. O zbadanie predyspozycji dziecka i ich rozwijanie.
Dla dzieci i dorosłych z niepełnosprawnością robi się wiele dobrego. Widzę ten skok. Widzę, że wsparcie czyni cuda. Osoby z niepełnosprawnością stają się pełnoprawnymi obywatelami. Brakuje opieki, wytchnienia dla ich opiekunów. Żeby i oni zajęli się swoim zdrowiem, sprawami osobistymi.
Niepełnosprawność fizyczna nie jest już przeszkodą w życiu. W gorszej sytuacji są osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Znam młodego chłopaka z zespołem Downa. Jest mistrzem Polski w judo. Ale nie byłby nim, nie potrafiłby zadbać o siebie, gdyby nie jego rodzice. Warsztaty terapii zajęciowej i zakłady aktywności zawodowej to dobra idea. Odwiedziłem w Niemczech taką placówkę. Widziałem jak takie osoby aktywizują się społecznie i emocjonalnie, biorą odpowiedzialność za swoje życie.
Ludzie patrzą się na nas, niepełnosprawnych. I patrzeć będą. Ważne, aby odpowiednio reagowali. Nie raz, gdy idę ulicą słyszę jak dzieci za mną wołają: „o, pan niewysoki!”. A dorośli od razu je uciszają. A po co? Dziecku trzeba świat i ludzi tłumaczyć. Tych chorych i niepełnosprawnych też.
mąż, ojciec dwóch synów, inżynier elektryk – specjalista od wysokich napięć
Tragiczne. Takie było moje wczesne dzieciństwo. Mało o nim wiem. Rodzice nie chcieli o nim mówić. Czasem komuś z rodziny coś się wymsknęło. O tym jak to cała wieś dywagowała co musieli zrobić rodzice, że ich „Pan Bóg takim dzieckiem pokarał”. „Takim”, czyli z wadami wrodzonymi: niedowładem kończyn dolnych i skrzywieniem kręgosłupa. Albo jak gadali, że mama „na kalece się dorabia” gdy ja, jak inne nastolatki ze wsi, poszedłem „na zarobek” porzeczki zrywać. Albo, że „kaleką się wysługuje”, gdy poprosiła, abym zrobił zakupy. Tak ją ludzie nękali…
– Gadania ludzi do serca nie bierz. Pchaj dzieciaka do przodu. Niech robi co może i chce. Niech się hartuje na całe życie – poradziła mamie pani doktor z ośrodka zdrowia. Mama posłuchała. Pozwoliła mi i króliki hodować i butelki zebrane na wsi sprzedawać. Grubsza skóra rosła i na mnie i na niej. A ja nauczyłem się z czasem jak się „odszczeknąć”.
Mówili o mnie: „nieszczęśliwe dziecko”. Ja się nieszczęśliwy nie czułem. Inwalida wojenny to był wtedy ktoś. Walczył, ranili go, chwała mu za to. Nad dzieciakiem niepełnosprawnym tylko biadolili. I na wsi i w mieście. Warszawa, stolica, a i tam ludzie patrzyli na mnie jak dziwoląga. Takie czasy były, że społeczeństwo socjalistyczne musiało być piękne i zdrowe. Upychano więc niepełnosprawnych po domach, żeby widoku nie psuli.
Rodzice „naprawiali” mnie w szpitalach w całej Polsce. W rozłące z domem byłem zahartowany. Niepełnosprawne dzieci nie robiły na mnie wrażenia. Mamą wstrząsały. Często płakała po odwiedzinach u mnie. Rehabilitacji nie miałem. Ot, robiłem co trzeba w i przy domu. Stałem z boku, gdy inne dzieci biegały, albo grały w zbijaka. Nie dotrzymałbym im kroku. Nie winię ich, że się ze mną nie bawiły. Nie wiedziały jak.
Doktora Piotra poznałem w Koninie. Na jego oddziale w szpitalu. Potem, jako zuch, na jego obozach. Fizycznie nie nauczyłem się tam wiele. Sprawny już byłem. A do tego pracowity i solidny. Kiedyś, pamiętam, całym zastępem obieraliśmy ziemniaki. Na koniec ja obierki posprzątałem, ułożyłem oddzielnie. Doktor pochwalił i spytał skąd wiedziałem. A mnie rodzice nauczyli sprzątać. Dla wielu dzieci to było coś nowego.
Obozy Doktora Piotra to była dla mnie „szkoła ludzi”. Tam ćwiczyłem jak z nimi rozwijająco, ciekawie rozmawiać. Jak z nimi relacje układać. Tego mi w mojej wsi brakowało. Jako pierwszy w gminie miałem edukację domową. Do szkoły jeździłem raz w miesiącu. Bali się odpowiedzialności i nie wiedzieli jak zachować. Kiedyś przysłali do mnie dzieci z kwiatami i życzeniami z okazji święta inwalidów… Szkołę średnią i politechnikę skończyłem w Poznaniu. Kształciłem się w wysokich napięciach, a tworzę obecnie instrukcje dla różnych branż przemysłowych. W Poznaniu założyłem rodzinę i zamieszkałem.
Dzieci potrzebują bodźca do rozwoju. I muszą go dostać od rodziców. Teraz, jeśli rodzice dziecka z niepełnosprawnością nie zamkną go w domu, to świat stoi przed nim otworem. Nawet przed tym z małej miejscowości. A rodziców trzeba w tym wspierać. Są ośrodki, organizacje, instrumenty. Chodzi i o pieniądze i o pomoc realną. O zbadanie predyspozycji dziecka i ich rozwijanie.
Dla dzieci i dorosłych z niepełnosprawnością robi się wiele dobrego. Widzę ten skok. Widzę, że wsparcie czyni cuda. Osoby z niepełnosprawnością stają się pełnoprawnymi obywatelami. Brakuje opieki, wytchnienia dla ich opiekunów. Żeby i oni zajęli się swoim zdrowiem, sprawami osobistymi.
Niepełnosprawność fizyczna nie jest już przeszkodą w życiu. W gorszej sytuacji są osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Znam młodego chłopaka z zespołem Downa. Jest mistrzem Polski w judo. Ale nie byłby nim, nie potrafiłby zadbać o siebie, gdyby nie jego rodzice. Warsztaty terapii zajęciowej i zakłady aktywności zawodowej to dobra idea. Odwiedziłem w Niemczech taką placówkę. Widziałem jak takie osoby aktywizują się społecznie i emocjonalnie, biorą odpowiedzialność za swoje życie.
Ludzie patrzą się na nas, niepełnosprawnych. I patrzeć będą. Ważne, aby odpowiednio reagowali. Nie raz, gdy idę ulicą słyszę jak dzieci za mną wołają: „o, pan niewysoki!”. A dorośli od razu je uciszają. A po co? Dziecku trzeba świat i ludzi tłumaczyć. Tych chorych i niepełnosprawnych też.