Mój motocykl był szybki. Uznałem, że te 2 auta przede mną jadą zbyt wolno. Wyprzedziłem je gładko, ale nie zauważyłem bałaganu po remoncie na poboczu. Wpadłem w poślizg. Zatrzymałem się na słupie. Z ciałem tak wygiętym, że jedna z kobiet, która mnie zobaczyła wpadła w histerię.
„Zaliczyłem” służbę w wojsku i nie wiedziałem co dalej. Był 2004 r. W moim Michalinowie koło Konina i okolicach pracy nie było. Znalazła mi ją mama. I to w Niemczech. Gdy usłyszała, że rozważam związanie się z armią zawodowo i wyjazd na misję do Iraku. Zająłem się więc hodowlą, sprzedażą i montażem trawy na stadiony. Po sezonie, już w Polsce, zostałem kierowcą ciężarówki. Jeden z kontrahentów miał córkę. Zaiskrzyło między nami. Nie na długo. Odeszła pół roku po mojej kraksie.
Nóg nie czułem. Tylko ból. Ogromny. Gdy dmuchałem w alkomat podstawiony przez policjanta. Gdy układali mnie na noszach. Gdy wozili mnie od szpitala do szpitala. A to na „zaopatrzenie ran”, a to na badanie tomografem. Na stół operacyjny trafiłem o północy. Po 7 godzinach od wypadku. Był październik 2008 r. Miałem 26 lat.
Czy rdzeń mam uszkodzony czy przerwany? Nie wiem. Kiedy już zaszyli mi przebitą opłucną i gdy żebra się zrosły, to w końcu tytanowymi blachami zespolili kręgosłup. A że te blachy podczas rezonansu magnetycznego rzucały dziwne błyski, to odczyt badania nie był jasny. O rdzeniu wiem tyle, że jest uszkodzony na odcinku piersiowym.
„A jak Bóg da, to będziesz chodził”. Powiedział lekarz, gdy wprost go o to zapytałem. Złudzeń pozbawił mnie chłopak z Grupy Pierwszego Kontaktu Fundacji PODAJ DALEJ. Odwiedził mnie w szpitalu. Żeby mi opowiedzieć o plusach i minusach życia na wózku. I nakłonić do udziału w zajęciach z aktywnej rehabilitacji.
Nowego na wózku nie da się nie zauważyć. „Wyłowili” mnie koszykarze, którzy mieszkali w okolicach Konina, ale na treningi jeździli do Łodzi. Zaprosili do swojej drużyny. Zgodziłem się. Na pierwszym treningu byłem tak słaby, że trener z prezesem klubu przesadzali mnie z wózka mojego na sportowy. Po kolejnych już nie musieli.
Związałem się z Fundacją PODAJ DALEJ. Najpierw jako podopieczny. Potem wolontariusz. Wysokość renty mobilizowała jednak do pracy. Otworzyłem warsztat motocyklowo-samochodowy. Na początku było trudno, potem lepiej. Niestety, jeden z koncernów motoryzacyjnych wybudował niedaleko fabrykę. Pracownicy odeszli. Sam w warsztacie pracować nie mogłem, więc go zamknąłem. Znalazłem posadę w sklepie medycznym w Koninie. Na 3 lata. Potem innych zacząłem uczyć życia na wózku. Najpierw w terenie, a potem w mieszkaniach treningowych. Ale wciąż w Fundacji.
Jestem żonaty. Szczęśliwie. A niedawno „wskoczyłem” na nowy „etat”. Taki na zawsze, bo ojcowski. Czego jeszcze od życia oczekuję od kiedy mam Antosia? Dom chciałbym wybudować. Ziemia i projekt już są. I drzewo posadzić. Najlepiej orzech. Żeby i cień i smaczne owoce moim bliskim dawał.
Nazywam się MARCIN KUPIECKI.
Jestem handlowcem i trenerem niezależnego życia.
Mam porażenie dwukończynowe.
Jestem CZŁOWIEKIEM NIEZALEŻNYM.
Mój motocykl był szybki. Uznałem, że te 2 auta przede mną jadą zbyt wolno. Wyprzedziłem je gładko, ale nie zauważyłem bałaganu po remoncie na poboczu. Wpadłem w poślizg. Zatrzymałem się na słupie. Z ciałem tak wygiętym, że jedna z kobiet, która mnie zobaczyła wpadła w histerię.
„Zaliczyłem” służbę w wojsku i nie wiedziałem co dalej. Był 2004 r. W moim Michalinowie koło Konina i okolicach pracy nie było. Znalazła mi ją mama. I to w Niemczech. Gdy usłyszała, że rozważam związanie się z armią zawodowo i wyjazd na misję do Iraku. Zająłem się więc hodowlą, sprzedażą i montażem trawy na stadiony. Po sezonie, już w Polsce, zostałem kierowcą ciężarówki. Jeden z kontrahentów miał córkę. Zaiskrzyło między nami. Nie na długo. Odeszła pół roku po mojej kraksie.
Nóg nie czułem. Tylko ból. Ogromny. Gdy dmuchałem w alkomat podstawiony przez policjanta. Gdy układali mnie na noszach. Gdy wozili mnie od szpitala do szpitala. A to na „zaopatrzenie ran”, a to na badanie tomografem. Na stół operacyjny trafiłem o północy. Po 7 godzinach od wypadku. Był październik 2008 r. Miałem 26 lat.
Czy rdzeń mam uszkodzony czy przerwany? Nie wiem. Kiedy już zaszyli mi przebitą opłucną i gdy żebra się zrosły, to w końcu tytanowymi blachami zespolili kręgosłup. A że te blachy podczas rezonansu magnetycznego rzucały dziwne błyski, to odczyt badania nie był jasny. O rdzeniu wiem tyle, że jest uszkodzony na odcinku piersiowym.
„A jak Bóg da, to będziesz chodził”. Powiedział lekarz, gdy wprost go o to zapytałem. Złudzeń pozbawił mnie chłopak z Grupy Pierwszego Kontaktu Fundacji PODAJ DALEJ. Odwiedził mnie w szpitalu. Żeby mi opowiedzieć o plusach i minusach życia na wózku. I nakłonić do udziału w zajęciach z aktywnej rehabilitacji.
Nowego na wózku nie da się nie zauważyć. „Wyłowili” mnie koszykarze, którzy mieszkali w okolicach Konina, ale na treningi jeździli do Łodzi. Zaprosili do swojej drużyny. Zgodziłem się. Na pierwszym treningu byłem tak słaby, że trener z prezesem klubu przesadzali mnie z wózka mojego na sportowy. Po kolejnych już nie musieli.
Związałem się z Fundacją PODAJ DALEJ. Najpierw jako podopieczny. Potem wolontariusz. Wysokość renty mobilizowała jednak do pracy. Otworzyłem warsztat motocyklowo-samochodowy. Na początku było trudno, potem lepiej. Niestety, jeden z koncernów motoryzacyjnych wybudował niedaleko fabrykę. Pracownicy odeszli. Sam w warsztacie pracować nie mogłem, więc go zamknąłem. Znalazłem posadę w sklepie medycznym w Koninie. Na 3 lata. Potem innych zacząłem uczyć życia na wózku. Najpierw w terenie, a potem w mieszkaniach treningowych. Ale wciąż w Fundacji.
Jestem żonaty. Szczęśliwie. A niedawno „wskoczyłem” na nowy „etat”. Taki na zawsze, bo ojcowski. Czego jeszcze od życia oczekuję od kiedy mam Antosia? Dom chciałbym wybudować. Ziemia i projekt już są. I drzewo posadzić. Najlepiej orzech. Żeby i cień i smaczne owoce moim bliskim dawał.
Nazywam się MARCIN KUPIECKI.
Jestem handlowcem i trenerem niezależnego życia.
Mam porażenie dwukończynowe.
Jestem CZŁOWIEKIEM NIEZALEŻNYM.