Kobieta z bezprzewodową słuchawką telefonu na uchu.

Kiedy się urodziłam lekarze powiedzieli rodzicom, że będę rośliną. Że nie będę nawet mówić. Że powinni mnie „gdzieś” oddać, bo będę dla nich ciężarem.

To, że moje nogi i ręce są porażone. To, że nie chodzę i nie mogę chwycić wielu rzeczy. To było dla mnie od zawsze normalne. Tak bardzo zwykłe, że przez wiele lat nie rozumiałam, dlaczego inni się temu dziwią.

Uczyłam się w domu. Musiałam. Budynek szkolny był pełen „zasadzek”. Klas integracyjnych nie było. Mama zawoziła mnie do szkoły na zabawy i inne wydarzenia. Dzieci traktowały mnie dobrze. W domu odwiedzały rzadko. Gdy zorientowały się, że nie mam tak dużo zabawek jak sobie wyobrażały. Myślały, że ludzie mnie nimi zasypują, żeby mi chorobę „osłodzić”. Tylko przed wystawianiem ocen za zachowanie drzwi się u mnie prawie nie zamykały. Tylu miałam gości ze szkoły…

Mama wsadza mnie na huśtawkę. Czuję jej ciepło, zapach i mocne ręce. Jestem wśród ludzi… To moje pierwsze wspomnienia. Moje dzieciństwo to mama. Ocierająca łzy bólu. Szukająca kolejnych lekarzy i nowych form rehabilitacji. Tysiące razy powtarzająca ze mną ćwiczenia. Abym nauczyła się sama jeść, czytać, pisać i mówić. To mama wpoiła mi, że tylko ode mnie zależy jakie będzie moje życie. Ona i Doktor Piotr.

Miałam 9 lat. Wtedy pojechałam na jego pierwszy obóz rehabilitacyjny. Pamiętam, jak dziś, namioty, kuchnię, poranne apele, Doktora grającego na gitarze przy ognisku i jego córki Zuzannę i Olgę – harcerki, pomagające obozowej dziatwie. I pamiętam zasadę: bądź samodzielny w czym tylko możesz!

Szkoły średniej nie skończyłam. Jedyna, która mnie chciała była daleko. Doktor Piotr przyjął mnie na Warsztaty Terapii Zajęciowej. Potem stawiał nowe wyzwania. Na przykład wpisywanie do komputera tekstów do fundacyjnej gazetki. Jednym palcem. Wiele godzin. Ale wpisałam!

Powiedziałam: tak. Kilkanaście lat później, na drugi dzień po tym, w którym Zuzanna zaoferowała mi pracę w Fundacji PODAJ DALEJ. Pierwszego dnia byłam zbyt zaskoczona. Ja? Osoba z tak dużą niepełnosprawnością? Bez wykształcenia? A cóż ja bym mogła tam robić? Szybko okazało się, że roboty mam nie mało.

Wykształcenie „nadgoniłam”. Certyfikaty ze szkoleń, które zaliczyłam dzięki Fundacji zapełniły jedną ścianę mojego pokoju. Kursy komputerowe, jak być skutecznym wolontariuszem, jak aktywnie szukać pracy, jak współpracować z dziećmi i młodzieżą. To tylko niektóre.

Jestem „pracownikiem-pracoholikiem”. Bo praca to moja pasja. Nie „siedzę a papierach”, ale w smartfonie. To moje „centrum dowodzenia”. Jestem wśród ludzi. Wszędzie pojadę, wszystko załatwię. Znają mnie i kierowcy autobusów, i panie na poczcie, i pracownicy urzędu miasta. W Fundacji pilnuję porządku i pracy wolontariuszy, zbieram pieniądze, piszę – odręcznie! – podziękowania i kartki świąteczne dla Darczyńców. Oprowadzam też gości po biurze Fundacji.

Niepełnosprawność „okiełznałam”. Choć jest kilka czynności, przy których potrzebuję pomocy. I nie, nie wstydzę się choroby. Opowiadam o niej szczerze. Wolę pytania, niż litościwe spojrzenia. Przecież mnie nie ma czego współczuć.

Kobieta na wózku inwalidzkim podczas podróży autobusem miejskim.

Nazywam się JOANNA MACIEJEWSKA.
Jestem specjalistką ds. wolontariatu i pracowniczką administracyjną.
Choruję na mózgowe porażenie dziecięce.
Jestem CZŁOWIEKIEM NIEZALEŻNYM.

Kobieta z bezprzewodową słuchawką telefonu na uchu.

Kiedy się urodziłam lekarze powiedzieli rodzicom, że będę rośliną. Że nie będę nawet mówić. Że powinni mnie „gdzieś” oddać, bo będę dla nich ciężarem.

To, że moje nogi i ręce są porażone. To, że nie chodzę i nie mogę chwycić wielu rzeczy. To było dla mnie od zawsze normalne. Tak bardzo zwykłe, że przez wiele lat nie rozumiałam, dlaczego inni się temu dziwią.

Uczyłam się w domu. Musiałam. Budynek szkolny był pełen „zasadzek”. Klas integracyjnych nie było. Mama zawoziła mnie do szkoły na zabawy i inne wydarzenia. Dzieci traktowały mnie dobrze. W domu odwiedzały rzadko. Gdy zorientowały się, że nie mam tak dużo zabawek jak sobie wyobrażały. Myślały, że ludzie mnie nimi zasypują, żeby mi chorobę „osłodzić”. Tylko przed wystawianiem ocen za zachowanie drzwi się u mnie prawie nie zamykały. Tylu miałam gości ze szkoły…

Mama wsadza mnie na huśtawkę. Czuję jej ciepło, zapach i mocne ręce. Jestem wśród ludzi… To moje pierwsze wspomnienia. Moje dzieciństwo to mama. Ocierająca łzy bólu. Szukająca kolejnych lekarzy i nowych form rehabilitacji. Tysiące razy powtarzająca ze mną ćwiczenia. Abym nauczyła się sama jeść, czytać, pisać i mówić. To mama wpoiła mi, że tylko ode mnie zależy jakie będzie moje życie. Ona i Doktor Piotr.

Miałam 9 lat. Wtedy pojechałam na jego pierwszy obóz rehabilitacyjny. Pamiętam, jak dziś, namioty, kuchnię, poranne apele, Doktora grającego na gitarze przy ognisku i jego córki Zuzannę i Olgę – harcerki, pomagające obozowej dziatwie. I pamiętam zasadę: bądź samodzielny w czym tylko możesz!

Szkoły średniej nie skończyłam. Jedyna, która mnie chciała była daleko. Doktor Piotr przyjął mnie na Warsztaty Terapii Zajęciowej. Potem stawiał nowe wyzwania. Na przykład wpisywanie do komputera tekstów do fundacyjnej gazetki. Jednym palcem. Wiele godzin. Ale wpisałam!

Powiedziałam: tak. Kilkanaście lat później, na drugi dzień po tym, w którym Zuzanna zaoferowała mi pracę w Fundacji PODAJ DALEJ. Pierwszego dnia byłam zbyt zaskoczona. Ja? Osoba z tak dużą niepełnosprawnością? Bez wykształcenia? A cóż ja bym mogła tam robić? Szybko okazało się, że roboty mam nie mało.

Wykształcenie „nadgoniłam”. Certyfikaty ze szkoleń, które zaliczyłam dzięki Fundacji zapełniły jedną ścianę mojego pokoju. Kursy komputerowe, jak być skutecznym wolontariuszem, jak aktywnie szukać pracy, jak współpracować z dziećmi i młodzieżą. To tylko niektóre.

Jestem „pracownikiem-pracoholikiem”. Bo praca to moja pasja. Nie „siedzę a papierach”, ale w smartfonie. To moje „centrum dowodzenia”. Jestem wśród ludzi. Wszędzie pojadę, wszystko załatwię. Znają mnie i kierowcy autobusów, i panie na poczcie, i pracownicy urzędu miasta. W Fundacji pilnuję porządku i pracy wolontariuszy, zbieram pieniądze, piszę – odręcznie! – podziękowania i kartki świąteczne dla Darczyńców. Oprowadzam też gości po biurze Fundacji.

Niepełnosprawność „okiełznałam”. Choć jest kilka czynności, przy których potrzebuję pomocy. I nie, nie wstydzę się choroby. Opowiadam o niej szczerze. Wolę pytania, niż litościwe spojrzenia. Przecież mnie nie ma czego współczuć.

Kobieta na wózku inwalidzkim podczas podróży autobusem miejskim.

Nazywam się JOANNA MACIEJEWSKA.
Jestem specjalistką ds. wolontariatu i pracowniczką administracyjną.
Choruję na mózgowe porażenie dziecięce.
Jestem CZŁOWIEKIEM NIEZALEŻNYM.