ELŻBIETA WIECH

żona, mama, szermierka, maratonka,

tancerka na wózku, pracownica administracyjna

Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych  

„Podstawówki” mnie nie chciały. W latach 80., dziecko takie jak ja, poruszające się na wózku inwalidzkim, z niedowładem nóg – to był dopiero kłopot! Nauczyciele uczyli mnie w domu. Przedmiotów głównych. „Formę” ćwiczyłam z rehabilitantami, a o muzyce i sztuce wiem tyle, ile sama się dowiedziałam. Dzieci z klasy prawie nie znałam. Kumplowałam się z tymi z bloku i z Mielnicy.

Miałam 11 lat. Wtedy trafiłam „pod skrzydła” Doktora Piotra. Najpierw na jego szpitalnym oddziale. Potem na mielnickich obozach harcerskich. My, dzieciaki niepełnosprawne, oddychaliśmy tam wolnością. Na co dzień pozamykane w blokowiskach, kamienicach bez wind i wiejskich domach wstydzących się „kalek”. Często bez kontaktów z rówieśnikami, bez zainteresowania dorosłych i codziennych radości. W Mielnicy uczyliśmy się zwyczajnie żyć. Tam wielu z nas pierwszy raz samo umyło zęby albo zaścieliło łóżko. Ja nauczyłam się bycia z i wśród ludzi.

Samodzielna już byłam. Dzięki mamie. Nie skrzywdziła mnie nadmierną troską. Każda sytuacja, miejsce, człowiek – uczyły mnie czegoś nowego. Także tego, aby prosić o pomoc, gdy jej potrzebuję. Pozwolić dziecku, aby decydowało o sobie – oto rodzicielska dojrzałość.

Licea w Koninie też mnie nie chciały. Ja bym do nich sama nie dotarła, a one procedury nauki domowej nie miały. Mama znalazła szkołę z internatem. I tak, jako 15-latka, znalazłam się sama w Konstancinie – Jeziornej k. Warszawy. Zaliczyłam tam szkołę zawodową, wróciłam do Konina na 3 lata do szkoły ekonomiczno-górniczej i znowu „wylądowałam” w Konstancinie, aby skończyć policealne studium informatyki.

Zostań w Warszawie. Pomożemy ci znaleźć pracę i mieszkanie. Tak namawiała mnie i mojego przyjaciela, fizjoterapeutka a zarazem trenerka maratonów na wózkach. Chciała nas zatrzymać. Zdobywaliśmy dla klubu medale. Decyzję pomogła mi podjąć mama. Jej słowa pamiętam do dziś: Jeśli Ci się nie uda, masz dokąd wrócić. A udało się pięknie!

Z mężem poznała mnie koleżanka. Wynajmowałam wtedy mieszkanie i już pracowałam w PFRON-ie. Ja mówię: „przypasowaliśmy sobie”. A Rafał mówi, że to od razu była miłość i pewność bycia razem. Pobraliśmy się po dwóch latach. W konińskim kościele świadków mieliśmy trzech. Najważniejszym była nasza córeczka.

Wiktorię planowaliśmy długo. Wbrew lekarzom, którzy ciążę mi odradzali. Ten, do którego przyszłam pewna kiełkującego nowego życia, nie był przekonany, czy to dobra decyzja. Drugi lekarz, z doświadczeniem w prowadzeniu takich ciąż jak u mnie, pomógł nam doczekać szczęśliwego rozwiązania. Mówił, że czeka na moje wizyty. Bo moja ciąża była taka naturalna i radosna. Wiktoria przyszła na świat przez cesarskie cięcie.

Moja mama nauczyła nas co i jak robić przy maleńkiej i wróciła do domu. A Rafał do pracy. Obowiązki przy dziecku podzieliliśmy. Dla mnie te, które mogłam wykonać np. na rozłożonej wersalce – przebieranie, przewijanie, karmienie. Pomogły też szelki, którymi przypinałam Wiktorię do siebie na krótkie spacery. Rafał „wziął na siebie” kąpiele, noszenie i wspólne wycieczki. Było nam łatwiej po przeprowadzce do mieszkania z wyjściem na ogródek.

Któregoś dnia Wiktoria przyniosła mi buty. Dopiero co nauczyła się chodzić. Podając mi rączkę była pewna, że ja buty założę i z nią pójdę. Mojej niepełnosprawności „uczyła się” więc tak jak wszystkiego innego. Dla niej jestem zwykłą mamą. Taką, która odbierała ze szkoły, „zapędzała” do odrabiania lekcji, a teraz jest dumna z osiągnięć ukochanej już 21-latki.

Jesteśmy zwykłą rodziną. Oboje z mężem pracujemy, wychowaliśmy niezwykłą córkę, razem prowadzimy dom dzieląc się obowiązkami. Ja się skupiam na tych domowych, a Rafał jest od spraw tzw. mobilnych. A ludzie mi mówią z zachwytem, że ja „taka dzielna” jestem. Pytam ich: za co mnie tak podziwiacie? Za to, że żyję normalnie, tak jak wy?

Teraz niepełnosprawni mają łatwiej. Szkoły integracyjne, nauczyciele wspomagający, nowoczesne wózki, lepsze nawierzchnie ulic, podjazdy i „koperty” do parkowania. Autobusami i pociągami mogą sami podróżować. I najważniejsze – dostęp do informacji i do ludzi. Bo nawet jeśli nie wychodzisz z domu to dzięki, choćby np. social mediom, nie jesteś sam. Gdy byłam dzieckiem, nastolatką, wielu udogodnień nie było. Mogłam tylko liczyć na wsparcie przyjaciół lub korzystać z umiejętności proszenia o pomoc obcych ludzi.

ELŻBIETA WIECH

żona, mama, szermierka, maratonka,

tancerka na wózku, pracownica administracyjna

Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych  

„Podstawówki” mnie nie chciały. W latach 80., dziecko takie jak ja, poruszające się na wózku inwalidzkim, z niedowładem nóg – to był dopiero kłopot! Nauczyciele uczyli mnie w domu. Przedmiotów głównych. „Formę” ćwiczyłam z rehabilitantami, a o muzyce i sztuce wiem tyle, ile sama się dowiedziałam. Dzieci z klasy prawie nie znałam. Kumplowałam się z tymi z bloku i z Mielnicy.

Miałam 11 lat. Wtedy trafiłam „pod skrzydła” Doktora Piotra. Najpierw na jego szpitalnym oddziale. Potem na mielnickich obozach harcerskich. My, dzieciaki niepełnosprawne, oddychaliśmy tam wolnością. Na co dzień pozamykane w blokowiskach, kamienicach bez wind i wiejskich domach wstydzących się „kalek”. Często bez kontaktów z rówieśnikami, bez zainteresowania dorosłych i codziennych radości. W Mielnicy uczyliśmy się zwyczajnie żyć. Tam wielu z nas pierwszy raz samo umyło zęby albo zaścieliło łóżko. Ja nauczyłam się bycia z i wśród ludzi.

Samodzielna już byłam. Dzięki mamie. Nie skrzywdziła mnie nadmierną troską. Każda sytuacja, miejsce, człowiek – uczyły mnie czegoś nowego. Także tego, aby prosić o pomoc, gdy jej potrzebuję. Pozwolić dziecku, aby decydowało o sobie – oto rodzicielska dojrzałość.

Licea w Koninie też mnie nie chciały. Ja bym do nich sama nie dotarła, a one procedury nauki domowej nie miały. Mama znalazła szkołę z internatem. I tak, jako 15-latka, znalazłam się sama w Konstancinie – Jeziornej k. Warszawy. Zaliczyłam tam szkołę zawodową, wróciłam do Konina na 3 lata do szkoły ekonomiczno-górniczej i znowu „wylądowałam” w Konstancinie, aby skończyć policealne studium informatyki.

Zostań w Warszawie. Pomożemy ci znaleźć pracę i mieszkanie. Tak namawiała mnie i mojego przyjaciela, fizjoterapeutka a zarazem trenerka maratonów na wózkach. Chciała nas zatrzymać. Zdobywaliśmy dla klubu medale. Decyzję pomogła mi podjąć mama. Jej słowa pamiętam do dziś: Jeśli Ci się nie uda, masz dokąd wrócić. A udało się pięknie!

Z mężem poznała mnie koleżanka. Wynajmowałam wtedy mieszkanie i już pracowałam w PFRON-ie. Ja mówię: „przypasowaliśmy sobie”. A Rafał mówi, że to od razu była miłość i pewność bycia razem. Pobraliśmy się po dwóch latach. W konińskim kościele świadków mieliśmy trzech. Najważniejszym była nasza córeczka.

Wiktorię planowaliśmy długo. Wbrew lekarzom, którzy ciążę mi odradzali. Ten, do którego przyszłam pewna kiełkującego nowego życia, nie był przekonany, czy to dobra decyzja. Drugi lekarz, z doświadczeniem w prowadzeniu takich ciąż jak u mnie, pomógł nam doczekać szczęśliwego rozwiązania. Mówił, że czeka na moje wizyty. Bo moja ciąża była taka naturalna i radosna. Wiktoria przyszła na świat przez cesarskie cięcie.

Moja mama nauczyła nas co i jak robić przy maleńkiej i wróciła do domu. A Rafał do pracy. Obowiązki przy dziecku podzieliliśmy. Dla mnie te, które mogłam wykonać np. na rozłożonej wersalce – przebieranie, przewijanie, karmienie. Pomogły też szelki, którymi przypinałam Wiktorię do siebie na krótkie spacery. Rafał „wziął na siebie” kąpiele, noszenie i wspólne wycieczki. Było nam łatwiej po przeprowadzce do mieszkania z wyjściem na ogródek.

Któregoś dnia Wiktoria przyniosła mi buty. Dopiero co nauczyła się chodzić. Podając mi rączkę była pewna, że ja buty założę i z nią pójdę. Mojej niepełnosprawności „uczyła się” więc tak jak wszystkiego innego. Dla niej jestem zwykłą mamą. Taką, która odbierała ze szkoły, „zapędzała” do odrabiania lekcji, a teraz jest dumna z osiągnięć ukochanej już 21-latki.

Jesteśmy zwykłą rodziną. Oboje z mężem pracujemy, wychowaliśmy niezwykłą córkę, razem prowadzimy dom dzieląc się obowiązkami. Ja się skupiam na tych domowych, a Rafał jest od spraw tzw. mobilnych. A ludzie mi mówią z zachwytem, że ja „taka dzielna” jestem. Pytam ich: za co mnie tak podziwiacie? Za to, że żyję normalnie, tak jak wy?

Teraz niepełnosprawni mają łatwiej. Szkoły integracyjne, nauczyciele wspomagający, nowoczesne wózki, lepsze nawierzchnie ulic, podjazdy i „koperty” do parkowania. Autobusami i pociągami mogą sami podróżować. I najważniejsze – dostęp do informacji i do ludzi. Bo nawet jeśli nie wychodzisz z domu to dzięki, choćby np. social mediom, nie jesteś sam. Gdy byłam dzieckiem, nastolatką, wielu udogodnień nie było. Mogłam tylko liczyć na wsparcie przyjaciół lub korzystać z umiejętności proszenia o pomoc obcych ludzi.